Twierdza
Dęblin

c.d.

Ammosow nie tylko wyglądał na kombinatora. W Moskwie miał własne biuro budowlane, z którego wyciągał rocznie 10-15 tysięcy zysku. Jego kolega z instytutu pracował za niecałe 300 rubli na miesiąc, a on zawierał umowy, zarządzał i „robił interesy”.
Opowiadał, że aby otrzymać zamówienie od jakiegoś pana, musiał poznać go na polowaniu. Ammosow kupił strzelbę, strój myśliwski i psa. Dostał to zamówienie i więcej na polowanie nie poszedł.

Inny przypadek. Przedstawiono go bogatemu przedsiębiorcy, który chciał budować w Moskwie dom czynszowy. Przedsiębiorca ten to człowiek staroświecki i staroobrzędowiec. Zaprosił do siebie architekta na obiad, żeby przyjrzeć się, jaki on jest. Był piątek - dzień postny. Dzieci kupca jedzą postne potrawy, a Ammosow wyjaśnia, że trzyma się starych obyczajów: nie pali, nie pije wódki i je tylko postne potrawy.
Za kilka dni kupiec dzwoni do Ammosowa o 7 rano. Dzwonek telefonu u architekta rozlega się ze wzmocnioną siłą. Wtedy Ammosow zrywa się z łóżka do telefonu.

- Proszę mi wybaczyć, Konstantynie Nikołajewiczu, że tak wcześnie...
- Nic nie szkodzi, głupstwo. Przecież zawsze wstaję o 6 – i znów położył się i spał do 9-tej.

Tymczasem ja osiągałem sukcesy w Dęblinie, a Simie w Orenburgu nie żyło się słodko. Niedoświadczona 20-letnia kobieta była zupełnie sama ze swoimi troskami o trójkę dzieci. Ciotek i kuzynek było wiele, ale one starały się wszelkimi sposobami nie martwić się o cudzą rodzinę. W mieszkaniu było zimno i dzieci chorowały. Nie dawały też odpocząć matce ani w dzień, ani w nocy. Sima nie mogła się wyspać ani pójść do teatru. Ordynans, Jegor pomagał jak umiał, litował się nad nią, ale nie mógł wziąć tych trosk na siebie.
Cały czas pisaliśmy do siebie. Każdego dnia wysyłaliśmy listy i widokówki. W listach jednak nie wszystko było opisane. Wiedziałem, że było jej tam ciężko. Kiedy do Dęblina zaczęły zjeżdżać się żony, zaryzykowałem wydelegować Wróblewskiego po rodzinę. To było ryzykowne i nawet głupie posunięcie. Przyszło i Simie zaryzykować, kiedy postanowiła jechać prosto na front. Byliśmy wtedy młodzi, odważni i cały czas ryzykowaliśmy.
Miałem dwupokojowe mieszkanie z kuchnią. Podlegli mi ślusarze zrobili łazienkę. W stolarni zrobili przepiękne łóżka dla nas i dzieci, później jeszcze komodę. Spadek po Żorżu: kanapa, fotel, biurko i kilka krzeseł uzupełniły nasze wyposażenie.
Generał pozwolił mi pojechać do Warszawy na spotkanie z Simą. Napisałem jej, żeby zatrzymała się w głównym hotelu (był to „Centralny” lub „Europejski”). Zgodnie z treścią telegramu wyjechałem z zamiarem spotkania się z nimi na dworcu, ale źle policzyłem i pomyliłem się o jeden dzień. Zatrzymałem się w hotelu „Saksońskim”, ponieważ w głównym nie było miejsc. Rano przyjechałem na Dworzec Brzeski, kupiłem „Rosyjskie Słowo”, usiadłem i czekałem na pociąg.

- A ty jesteś tutaj! - rozległ się znajomy glos.
- Sima...

Sima była gruba i rumiana. Wesoła dziewczyna, o wiele lepsza od tej, która wyjechała z Leningradu.

- Gala, przecież to tata.
- Nie, tata nie ma takiej czapki. – Miałem baranią czapkę. Brodę zgoliłem, a wąsy przystrzygłem.
- Jakie ładne dziecko! - powtarzali Polacy na dworcu i w tramwaju. Gala mówiła poprawnie i wszystkim to się podobało. Herman też mnie nie poznał, a Georgij był całkiem malutki.

Okazało się, że Sima z mamą przyjechały jeszcze wczoraj. Do głównego hotelu z dziećmi ich nie wpuścili, a i tak miejsc nie było. Przyszło im błąkać się po mieście. Zatrzymali się w zimnych pokojach hotelu „Sport”. Simę odprowadzała mama. Mama była jakiś czas w mieszkaniu Żorża i musiała wracać na Kaukaz. Kiedy Sima nie spotkała mnie dzień wcześniej, wysłała telegram do Dęblina. Nożin natychmiast jej wysłał na spotkanie pracownika biurowego - Szejchowskiego, który był bardziej podobny do dyplomaty niż do urzędnika. Do Dęblina przyjechaliśmy z całą świtą: ordynans, niania i adiutant. Nianię Matreszę, Sima przywiozła z Oranienburga (uwaga Simy: mama natychmiast wyjechała z Jegorem do Tyfilisu). Susze wysłał na dworzec samochód i powóz. My bodaj że pierwszy raz jechaliśmy samochodem. Krótko mówiąc, Sima znalazła się w zupełnie innej sytuacji niż w Oranienburgu. Teraz można było trochę odpocząć.
Następnego dnia przyszedł do nas Tatariniow. Dzieci od razu zaprzyjaźniły się z nim. Zaczął odwiedzać nas doktor Sokołowski, Swiatogor, Kleszczinski i Oreszko. Do Oreszko przyjechała żona. Ona bardzo zaprzyjaźniła się z Simą. Przychodziła też do nas żona Ammosowa.
Dowódca kolumny zmotoryzowanej, chorąży odeski zaproponował przejechać się do Koziency (Puławy). To prawie trzydzieści kilometrów na południe od Iwangorodu (Dęblin), nad Wisłą. Zjedliśmy tam kolację w brudnej i słabo oświetlonej restauracji. Na dodatek Olga Aleksandrowna Ammosowa okazywała duże zainteresowanie nazwami dań i kaprysiła. Wkrótce wyjechała do Moskwy. Spodobała się Swiatogorowi. On też pojechał do Moskwy. Prosił Ammosowa o adres Olgi Aleksandrowny. Ten pod różnymi pretekstami odbiegł od tematu, ale Swiatogor znalazł w książce telefonicznej jego telefon i zadzwonił.

- Proszę do telefonu Olgę Aleksandrownę.
- Jaką Olgę Aleksandrownę?
- Żonę Mikołaja Konstantynowicza.
- On z żoną nie mieszka już dwa lata.

W toku rozmowy wyjaśniło się, że Olga Aleksandrowna, Niemka z Rygi jest na utrzymaniu Ammosowa. A on miał jeszcze czelność poznać ją z Bieliajewą i Sojmanową. Kiedy wyjeżdżała, generał dał jej swój samochód, aby dojechała do Łukowa. Stąd bowiem mogła jechać bez przesiadki.
Tak w czasie wojny przenikały do dobrego towarzystwa prostytutki. Takie były czasy wojny. Poziom warstwy inteligentnej cały czas obniżał się.
Żeby dowiedzieć się więcej szczegółów o śmierci Żorża, postanowiliśmy z Simą, że jeszcze raz pojedziemy do Warszawy. Mieliśmy dużo pieniędzy. Płacili mi w złocie - 550 rubli na miesiąc, a życie było tanie. Mieszkanie, światło, paliwo i transport były bezpłatne. Wzięliśmy ze sobą Georgija z tymczasową nianią Janiną, a Matriesza i ordynans zostali z Galą i Hermanem. Byli jeszcze: stangret Grudniak i froter, który przychodził pastować parkiet.
Dostaliśmy się do Warszawy w dniu, kiedy zdobyto Przemyśl. Polacy radowali się. Mieli nadzieję, że wojna szybko się skończy, a Galicja zostanie przyłączona do Polski.

Właścicielem mieszkania Żorża był Polak, artysta. Z większą ochotą i dużą znajomością rzeczy wolał pokazywać nam kawiarnie, restauracje i teatry niż wspominać śmierć swojego lokatora. Dołączyła do nas jego żona. Zobaczyliśmy i posłuchaliśmy po polsku „Księżniczkę dolarów”, „Hrabinę Luksemburg” i jeszcze jakąś tam farsę. Kupiliśmy pierścionek z brylantem, gramofon, mnóstwo zabawek i strojów (uwaga Simy: Jan otrzymywał dodatkową pensję wojskową w wysokości 500 rubli na miesiąc).
Okres ten można scharakteryzować jako szczyt naszego dobrobytu. W domu zawsze było wino i słodycze. Chętnie odwiedzali nas sąsiedzi i zachwycali się dziećmi. Przyszła wiosna, dzieci spacerowały z nianią w szkółce leśnej.
Tatarinow dalej konstruował helikopter. Jednak brakowało mu wiedzy. Na uniwersytecie uczył się na wydziale przyrodniczym. Elektrotechnikę znał tylko z doświadczenia. Swego czasu był redaktorem gazety w Odessie. Jego talenty w tej dziedzinie mało pomagały. Nie pomagała także znajomość muzyki, literatury i historii religii Wschodu. Jeździł do profesora Żukowskiego. Ten nawet nie chciał go słuchać. Profesor od razu zrozumiał, że ma do czynienia z niedouczonym projektantem. W rezultacie upadł też przedstawiony przez niego projekt zapory z brezentu, która miała służyć do zatamowania rzeki San przy oblężeniu Przemyśla. W największej tajemnicy Szwarc wysłał Tatarinowa do kwatery głównodowodzącego. Nawet sam Aleksiejew z nim rozmawiał. Nasz profesor Ipatowicz- Goriański, który stał na czele kierownictwa inżynieryjnego korpusu oblężniczego pod Przemyślem, też go przepędził. Tutaj i ja mogłem ocenić, na ile niepoważny jest sam projekt. Tak samo było z projektem samobieżnych min, również jego autorstwa.
Za październikowe walki Tatarinow otrzymał tytuł chorążego i Order Św. Stanisława z mieczami. Kiedy ubrał szlify i zaczął popisywać się swoim orderem, w aureoli wynalazcy i człowieka wysokiej kultury, dużo stracił w moich oczach. Przyjechała do niego frontowa żona - młoda stenografistka. Kiedy Sima dowiedziała się, że Tatarinow jest już żonaty i ma dorosłe dzieci, stał się jej obojętny. Dla dzieci był to ten sam „wujek Dima”, jakim znali go wcześniej.
Głazenappa na jego własne życzenie mianowali na inżyniera korpusu. W tym czasie przyjechała do niego nieślubna „żona”. Ona rozwodziła się ze swoim poprzednim mężem, bogatym przedsiębiorcą o nazwisku Bernic, ale zdaje się, że rozwód nie był jeszcze prawomocny. Elegancka, wystrojona, przyzwyczajona do bogactwa i rozrywek, szybko się tutaj znudziła. Głazenapp oprócz pensji posiadał też jakieś dodatkowe środki. Kupił sobie arabskiego rumaka i zamówił w Petersburgu wspaniałe meble i komplet sypialniany.
Zakładaliśmy mu przewody w pałacu hrabiego Paskiewicza. Pałac na czas wojny był zajęty przez resort wojskowy, a hrabia nigdy tam nie mieszkał. Dla Nożina był to powód, aby wznieść toast z dygresją historyczną. Przypomniał polskich rycerzy broniących słowiańskich granic przed Niemcami.
Przy śniadaniu dam nie było, ale ja z Ammosowem zawieźliśmy w imieniu oficerów bukiet żonie Genrichowicza. Faktem jest, że niektórzy oficerowie nie uznawali jej za żonę Olgierda Genrichowicza, gdyż nie było ślubu, ale nas to nie krępowało. Ona zaczęła chętnie do nas przychodzić. U nas było przyjemnie, interesująco i wesoło.

Zbliżała się Wielkanoc. W szkółce pojawiły się kwiaty. Oprócz tego generał wysyłał człowieka do Kijowa po hiacynty dla siebie, Beliajewa i Sajmonowa. Niespodziewanie generał przysłał nam hiacynty, a później sam do nas przyjechał, zapoznał się z Simą i dziećmi.
Poszliśmy w odwiedziny do Bieliajewów. Oni nie od razu przyszli do nas z rewizytą, więc nie poszliśmy do nich w gości na Wielkanoc, chociaż nas zapraszali. Potem przyszli do nas z oficjalną wizytą, co bardzo zadziwiło Kleszczinskiego. On nie mógł pojąć, jak to w czasie służby rodzina pułkownika i rodzina porucznika są na równi.
Kleszczinski kupił dla naszego obozu białego konia kawaleryjskiego, którego odebrano wziętemu do niewoli węgierskiemu oficerowi. Dlatego też konia zaczęliśmy nazywać ”Węgierka”. Pozostałe konie Nożin nazywał według imion rodziny kajzera Wilhelma: „Kronprince”, „Księżniczka Augusta” itd.
Węgierka okazała się spokojną i dobrze wytresowaną klaczą. Sima zaczęła uczyć się jeździć na niej tak po męsku. W tym celu musiała rozciąć spódnicę i przerobić ją na szarawary. Sima bardzo szybko opanowała jazdę maneżową, prosty kłus i galop. Przejeżdżaliśmy nawet w bród jeden z dopływów Wisły. Natalia Leopoldowna Głazenapp także nauczyła się jeździć na koniu. Na araba bała się wsiadać. Znaleźli więc dla niej w obozie kawaleryjskiego konia.
Kontroler Kliuczinski zaprosił nas do Lublina na imieniny żony. Jechaliśmy koleją prawie 4 godziny. Imieniny były nieciekawe, mieszczańskie. Żona kontrolera wyglądała na zadręczoną. Oczywiście piliśmy wino. Była z nami Natalia Leopoldowna i młody inżynier kolejowy. Z powrotem jechaliśmy w dwuosobowym przedziale pierwszej klasy. Sima leżała na górnym miejscu i prowadziła rozmowę z inżynierem kolejowym, który siedział na stoliku. Mi przyszło usiąść w nogach Natalii Leopoldowny, która też leżała. Musiałem przykryć nogi płaszczem, a potem kilkakrotnie je dotykać, sprawdzając, czy nie zmarzły. Okazało się, że nie zmarzły, a kolana były zupełnie gorące. Sima zauważyła, co ja robię, wezwała mnie na pomost i zaczęła wyzywać. Natalia Leopoldowna również to zauważyła i zaczęła droczyć się z Simą. Potem zaczęła drażnić mnie, Sokołowskiego i Swiatogora. Głazenapp zostawił jej dużo wina. Ona częstowała nas szampanem. Wszystko to denerwowało Simę. Dochodziło nawet do łez, ale dzikich scen zazdrości nie było. O tym wszystkim powiedział mi Tatarinow. On bardzo chwalił Simę. Ja też oddałem honor taktowi mojej ukochanej żony.
Jeździliśmy do lasu po konwalie. Jednego razu Sima nie wytrzymała i demonstracyjnie odeszła na bok od Natalii Leopoldowny, przy której kręcili się mężczyźni. Ale to było tylko jeden raz. Natalia Leopoldowna szybko wyjechała. Przysłała nam widokówkę z Jałty. Więcej już jej nie widzieliśmy. Sima do tej pory ją wspomina, za każdym razem mnie wyzywa.

Po sukcesach na froncie austriackim na przełomie kwietnia i maja zaczęły się niepowodzenia. Nasze armie znowu zaczęły wycofywać się w stronę Wisły.
Szwarc polecił, aby żony oficerów opuściły twierdzę. Sima postanowiła jechać do Sobolewa. Przyłączyła się do niej Dora Adamowna Oreszko z dwójką dzieci i nianią. Troszkę przeceniliśmy wygody Sobolewa. Były już tam dzieci Nikanora i Florentyny. Było więc ciasno. Zakupy musieliśmy robić w sąsiednich wioskach, a Dorze Adamownie wydawało się, że w majątkach zawsze panuje nieskończona obfitość. Ona wyobrażała sobie majątki jak z książek, na podobieństwo Jasnej Polany. Bardzo się rozczarowała, cały czas zrzędziła, aż w końcu wyjechała. Sima nie miała żadnych pretensji. Wszyscy ją tam lubili, tak, że dwa miesiące - czerwiec i lipiec żyło jej się tam nieźle. Dzieci w Sobolewie miały lepiej niż w Dęblinie.

Przy końcu maja wezwali nas do Urzędu Inżynieryjnego. Generał oświadczył nam, że twierdzę polecono zostawić bez walki. Do naszych obowiązków należało wywieźć to, co cenniejsze, a resztę wysadzić w powietrze. Wszyscy obecni zmarkotnieli, a Tatarinow usiadł w gabinecie Bieliajewa na stół, spuścił głowę na ręce i zapłakał. Generał rzucił się uspokajać Bieliajewa. Wylał mu na głowę wodę. Wychodząc z gabinetu, generał z niezadowoleniem powiedział przez zęby:

- Komediant. Awanturnik i komediant.

Zrobiło się mi przykro z powodu Tatarinowa. Później okazało się, że jego zachowanie było pozorne. Zamiast załadunku i wywozu reflektorów, za które on był odpowiedzialny, Tatarinow popsuł silniki, a zdekompletowane reflektory wywozili bez jego udziału. Tatarinow wyjechał trzy dni przed walkami. Spotkam się z nim jeszcze po siedmiu latach na Kaukazie.
Majątek z magazynów warsztatowych zaczęli ładować do wagonów. W wagonach były obrabiarki, miedziany kabel, liny, mechanizmy budowlane, gwoździe, drut, worki i cement. Jednym słowem wiele cennych rzeczy.
W rejonie Garbatki, 20 kilometrów od nas, zaczęły się walki. Elizarow ze swoim magazynem został skierowany gdzieś za Brześć. Nie wywieziono jeszcze składu z drutem kolczastym. Bieliajew ze skruchą zwrócił się do mnie:

- Szwarc rozkazał zniszczyć skład. Nie ma kto jechać. Został tylko pan. Niech pan weźmie ze sobą kierownika składu.

Za dwie godziny o zmroku, wyjechałem konno. Z tyłu, w siodle obozowego konia kołysał się cywilny brygadzista, Biełow. Na horyzoncie płonęły wioski podpalone przez Kozaków. Dowodzący południowo-zachodnim frontem generał Iwanow rozkazał, że przy wycofywaniu się trzeba wywozić mieszkańców w głąb kraju, wioski palić, a mosty wysadzać.
Przejechaliśmy przednie pozycje twierdzy. Wisła była 15 kilometrów za nami. Oto jest wioska, gdzie znajdował się magazyn. Ale wioska już się pali. Z boku jest pozycja artylerii. Widzimy, jak do dział podjeżdżają kłusem, zaczepiają działa i jadą w naszym kierunku. Z przodu jest jakieś zamieszanie.

- Zabili mi konia. Przejeżdżaj obok.

Nieprzyjaciel po ostrzelaniu baterii przestał strzelać. Pościgu nie było. Przekonawszy się, że magazyn spłonął razem z drutem, ruszamy z powrotem. Cóż więcej możemy zrobić po odejściu naszych wojsk?
Z powrotem jedziemy stępa. Bateria zatrzymała się gdzieś na boku i znów zaczyna się strzelanie z dział. Jedziemy przez opuszczoną wioskę, która ocalała. Z boku, w odległości około 500 metrów płonie kolejowa budka. Z jednego ogrodu dochodzą jęki.

- Kto tam jest?

Nie ma odpowiedzi. Poszliśmy za głosem. Okazało się, że w ogrodzie siedzi wiekowy staruszek, modli się i płacze. Obok leży ikona i bochenek chleba.

- Wszyscy wyjechali z przymusu. Kozacy ich wypędzili. Synowa i wnuczka poszła, a ja zostałem sam. Bardzo się zmęczyłem i iść nie mogę.
- Czy pojedziesz z nami?
- Nie, nie pojadę. Lepiej umrzeć na miejscu. A gdzie ta chałupa się pali? Widziałem tylko łunę.
-To nie chałupa. To gdzieś na torach kolejowych.

Ulicą przejeżdżał wóz załadowany pociskami. Zatrzymaliśmy go. Poprosiliśmy, aby wzięli ze sobą staruszka.

- Nie, nie, nie pojadę - sprzeciwiał się staruszek.

Nawet nie ma miejsca. Zapytaliśmy go, jak ma na imię.

- Stanisław Socha.

To symboliczne imię. Rolnik umiera na wojennym szlaku. Zostawiliśmy mu trochę pieniędzy. Ale po co mu pieniądze? Jego świat runie. Ciemna noc, pożar, a on został sam ślepy i bezradny wobec tego okrucieństwa. Został sam na sam ze śmiercią. To wydarzenie pozostało w mojej pamięci na całe życie.
Przejeżdżając przez opactwo widać, że ludzie nie śpią, tylko z trwogą przysłuchują się wystrzałom i modlą się. Ewakuacja trwa. Do mojej dyspozycji przeznaczono jakieś 50 furmanek z transportu armii i kilkuset robotników.
„Bristol” został zamieniony w punkt opatrunkowy. Razem z Wróblewskim przeprowadziłem się do dawnej stolarni. Dwie noce z rzędu nie spałem. Przychodzą do nas żołnierze wycofujący się z przednich pozycji. Przyjmujemy od nich inżynieryjny majątek i ładujemy do wagonów. Zjawił się urzędnik Romanienko, były kierownik warsztatów. Bieliajew polecił mu wywieźć swoje meble. Stanowczo odmawiam mu pomóc. Romanienko gdzieś znika i zjawia się Bieliajew. Bezradnie siedzi za stołem, a zarządzam tylko ja. Do niego się nikt nie zwraca.
To był jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Czułem, że jestem potrzebny i mam tyle energii i umiejętności, że mogę kierować setkami ludzi. Wróblewski nieprzerwanie dolewa wodę do samowara. Wycofujący się żołnierze odpoczywają u mnie 5-10 minut i jadą dalej. Przyjmuję ich herbatą, a sam nie mam czasu, aby zjeść i odpocząć.
Znalazłem trochę czasu i pojechałem na dworzec. Tam znajduje się lotny punkt Czerwonego Krzyża, wydający jedzenie. Gospodyni - baronowa Frederiks, siwa dama z wyższych kręgów, podaje mi obiad. Wieczorem pociąg Czerwonego Krzyża odjechał.
Bieliajew prosi, aby zabrać Nożinowi pieniądze i rozliczenie. Nożin siedzi w swoim biurze obwieszony orderami. Ma zakręcone wąsy, podobny jest do konfederata. Wozy załadowane są paszą. Nożin siedzi, denerwuje się i złości.

- Ja sam zdam rozliczenie komendantowi lub generałowi.

Ani sprawozdania, ani pieniędzy nie oddał. Później okazało się, że jedną bryczkę z parą koni komuś sprzedał. Kiedy Szwarca przenieśli po ewakuacji Dęblina na Kaukaz do Kerczu, Nożin wyjechał w ślad za nim. Od taj pory więcej się z nim nie spotkałem. Nożin zostawił mi jednokonną furmankę.
Ostatni raz przyjechał Bieliajew. Przywiózł mi konserwę mięsną i odjechał. Nocą powinni wysadzać most kolejowy i niedawno zbudowany drewniany most. Moim zadaniem było zniszczyć skład paliwa i węgla. Pozostałe magazyny były puste. Wartownie zlikwidowano, więc pojawili się niewiadomo skąd złodzieje. Zabierają i wynoszą, co pozostało: popsute narzędzia, sznury, worki i gwoździe. Złość bierze patrzeć na to wszystko, ale nie ma kto ich przegonić.
Po godzinie 12 w nocy podniósł się nad mostem słup metalu i ognia. Nie był to dźwięk, jaki zazwyczaj się słyszy przy wybuchach. Przeważał odgłos metalu. Pali się drewniany most. W cytadeli wybuchów nie słychać.
Zasnąłem nad ranem. Zmęczenie dało znać o sobie. O świcie obudził mnie Wróblewski.

- Wasza Wielmożność! Już strzelają. Trzeba wyjeżdżać.

Chowając się za wałem ziemnym, podchodzę do brzegu Wisły. Wzdłuż brzegu galopują kozackie wojska konne. Z drugiego brzegu padają strzały. Pociski rzeczywiście świszczą nad wałem. Naczelnik straży ogniowej ze swoją grupą, czeka na moje rozkazy. Tym razem przyjdzie jemu występować w roli podpalacza. Nie mam sygnału do podpalania magazynów.
Jadę do pałacu Paskiewicza o poetyckiej nazwie-„Irena”. Tam powinien znajdować się sztab twierdzy i inżynieryjne kierownictwo. Na ganek wychodzi posępny i wściekły dowódca dywizji piechoty, generał Simonow.

- Wasza Ekscelencjo! przybyłem z raportem do inżynieryjnej administracji.
- Tutaj nie ma żadnej administracji. Tutaj strzelają. Wszyscy wyjechali, tam gdzie pociski nie dolatują.

Z zażenowaniem jadę z powrotem. Pod osłoną budynków twierdzy ulokował się sztab batalionu saperów. Skręciłem do nich po jakieś informacje. Dowódca batalionu, pułkownik Unterberger człowiek przed 40-letni z bródką w kasztanowym kolorze, pisał coś na składanym stoliku.

- My zaraz wyjeżdżamy. Niech pan postępuje według własnego uznania - tak mi powiedział. W tym momencie jakaś kula rykoszetem rąbnęła w drzewo.
- Panie pułkowniku, tutaj kule latają! – Podchodzi zdenerwowany, już niemłody, chorąży ze znaczkiem uniwersyteckim. Zmobilizowali go z rezerwy.
- A niech sobie latają - odpowiedział Unterberger. Z ogromnym spokojem miesza łyżeczką herbatę, nie rusza się z miejsca.

Chciałem zobaczyć, co zostało z mostu. Przedzieram się wzdłuż ceglanej ściany kaponiery. Kule świszczą gdzieś nad głową. Jestem już przy wale ziemnym. Pod nim płynie Wisła. Na wale są strzelcy. Kładę się z nimi w rzędzie. Ale mostu stąd nie widać. Na lewo ode mnie wysuwa się do przodu obronna kazarma. To ona zasłania most.

- Tu z dołu lepiej widać - mówi elegancki, piękny mężczyzna. Jak mi potem powiedział, był podoficerem z kurskiej guberni. – Ja pana oprowadzę, Ekscelencjo!

Wstaje i przechodzi przez wał. Mnie nie pozostaje nic więcej, jak na złamanie karku stoczyć się za nim i zbiec do samego brzegu rzeki. Tutaj, w oddzielnych dołach okopali się nasi żołnierze z patrolu. Na przeciwnym brzegu, w takich samych dołach siedzą Austriacy. Czasami tam widać błyski strzałów. Popatrzyłem na most i wchodzę z powrotem na wał. Myślę sobie: zaczną strzelać do mnie czy nie, a może nie trafią? Serce mi mocno bije. Austriacy jednak nie strzelają. Daję rozkaz podpalać magazyny i zaprzęgać bryczkę. W tym czasie batalion saperów zaczyna odwrót. Austriacy otworzyli ogień z dział. Żeby uniknąć klęski, saperzy rozciągają się w tyralierę i wycofują się szerokim frontem.
W oczekiwaniu na bryczkę stoję na peronie stacji kolejowej. Doskonale wiem, że drewniany dach nie ochroni mnie od pocisku. Pociski ze świstem przelatują nad moją głową, a szrapnele wybuchają prawie kilometr dalej. Za każdym razem wydaje mi się, że właśnie ten pocisk leci prosto na mnie. Nie chce mi się wychodzić spod daszku. Ale trzeba jechać. Mkniemy bryczką przez wioskę, omijając saperów z lewej strony. W wiosce płoną domy podpalone przez wybuchy pocisków. Mieszkańcy przeganiają bydło na tyły. Kobiety płaczą. Ostrzał cichnie. Szczęśliwie wyjechaliśmy na szosę. Po przejechaniu 5 kilometrów byliśmy już bezpieczni.

Pod wieczór przyjeżdżamy do jakiejś wioski. Tam schroniła się jakaś rodzina. Ktoś starczym głosem narzekał:

- Oj bieda, bieda! Dokąd mamy jechać? Chleba nie ma. Koń też jest głodny.

Na horyzoncie od zachodniej strony płonęły wioski. Cały czas jechaliśmy wzdłuż frontu. Austriacy opanowywali naszą lewą flankę. Nie mogliśmy spać. W Łukowie wsiadłem do sanitarnego pociągu, który jechał do Orszy. Pociąg, nie wiedzieć czemu, nie był przeładowany. Znalazł się też wolny przedział. Komendant dał mi przepustkę. W przedziale siedział energiczny młody pułkownik z oparzoną twarzą.

- Smirnski - przedstawił się.

Przypomniałem sobie, że pułkownik Smirnski wyzywał na pojedynek członka Dumy Państwowej - Szingariewa za to, że podczas swojego wystąpienia w Dumie Szingariew obraźliwie wypowiedział się na temat oficerów. Pojedynku nie było, bo Szingariew przeprosił. Starsza pielęgniarka zaproponowała nam kolację. Byłem wzruszony, a Smirnski bezceremonialnie i kapryśnie zaczął prosić, żeby mu przygotowano drugie danie, nie smakowało mu to, co było przygotowane dla rannych. W sąsiednim przedziale jęczał ranny oficer.

Sobolewo - 1915 rok

Za pozwoleniem Popowa pojechałem do Sobolewa. Administracja dowódcy inżynierów kierowała się do Bobrujska.
Na stacji Ziabki zupełnie przypadkowo spotkałem I. I. Szatybełko.

- A ty synku co, wiesz, że słabo wojujecie?

W gazetach już pisali o porzuceniu Dęblina. Mnie pierwszemu było wstyd za naszą armię. Na rękojeści mojej szabli widniał czerwony temblak i Order Św. Anny z napisem - ”Za Odwagę”. Chciałem zadziwić krewnych swoimi orderami. Jednak od uwagi mego chrzestnego one strąciły blask.
Do Kublicz doszedłem pieszo. Dalej podwiózł mnie młody Żyd, który znał całą moją rodzinę i szybko zorientował się, kim ja jestem. W wiosce Starina otwarto urząd pocztowy. To dla mnie coś nowego, gdy kobiety gromadzą się koło poczty i wyczekują na listy od swoich mężów z wojska. Wcześniej ludzie w wiosce w ogóle nie otrzymywali listów. Tam prawie wcale nie było ludzi piśmiennych. Do Sobolewa często przychodzili z Cerkowiszcze i Zaozieria, aby im czytać listy i napisać odpowiedź. Tutaj stał osiodłany koń.

- To koń z Sobolewa - zauważył mój wszystkowiedzący woźnica.

Zaszedłem na pocztę. Pracownik ucieszył się, kiedy go zawołałem i podałem mu rękę. Bardzo się zmieszałem, gdy schylił się i pocałował moją rękę w rękawiczce. Zostawiłem mu swój powóz, a sam pojechałem konno.